wtorek, 28 maja 2013

Kraj winem i czaczą płynący

Wszystkim chyba wiadomo, że Gruzja słynie z wina i jest to chyba jedno z pierwszych skojarzeń, jakie zwykle Polacy mają, gdy mówi się o tym kraju. Rzeczywiście, wybór lokalnych win jest tutaj niesamowity i można je znaleźć w każdym lokalnym sklepie.



Jest wiele firm, jeszcze więcej odmian. Jak się w tym wszystkim nie pogubić? No cóż, nie jestem wielkim znawcą wina, więc testowałam metodą prób i błędów. Mój prywatny ranking przedstawia się następująco: jeśli chodzi o firmy, to zdecydowanie Teliani Valley, a w wersji tańszej ale też niezłej Badagoni. Praktycznie wszystko, co pochodzi z tych firm, jest niezłej jakości i daje się skonsumować bez grymasu obrzydzenia na twarzy. Co do odmian wina, to z białych zdecydowanie polecam Tvishi- półsłodkie, bardzo lekkie i orzeźwiające (oczywiście pod warunkiem, że schłodzone), przyjemnie pije się też wytrawne Tsinandali. Z czerwonych prym jak dla mnie wiedzie Saperavi (wytrawne) oraz Kindzmarauli i Kvanchkhara (oba słodkie), niezłe jest też Pirosmani. No i oczywiście pozostaje jeszcze cała paleta win tzw. "domasznych", czyli wytwarzanych w domowych zakątkach- trafić tu można zarówno na coś przypominające lekko zabarwiony ocet, jak i na prawdziwe "niebo w gębie", ot taka swoista loteria. Co dla niektórych jest bardzo miłe, w Gruzji wino sprzedawane jest nie tylko w tradycyjnych szklanych butelkach, ale także w 3- i 5-litrowych baniaczkach, więc przy większej grupie chętnych koszty degustacji znacznie spadają ;-)




Ku swojemu zdziwieniu już dwa razy natrafiłam na wina gruzińskie także w Polsce i to wcale nie w jakichś specjalistycznych sklepach- raz było to w markecie "Piotr i Paweł", a raz w drogerii "Rossman", choć w tym drugim przypadku wino o nazwie "Gamardżoba" nie wzbudziło mojego zaufania. Pokazuje to jednak, że na smaki Gruzji zamknięte w butelce natrafić można także u nas, a to już bardzo miła wiadomość.
Z winogronowym przemysłem wiąże się jeszcze jeden napitek, czyli gruzińska czacza, mocna wódka wytwarzana ze sfermentowanych skórek winogron, o bardzo charakterystycznym smaku i zapachu. Osobiście nie przypadła mi do gustu, ale znam wielu jej smakoszy zarówno w wersji sklepowej, jak i "domasznej". 



Zresztą ogólnie Gruzini lubią pić napoje wysokoprocentowe a tradycyjna zakrapiana biesiada co cały rytuał. Jedzenia na stole nie musi być dużo, ale koniecznie tyle, aby każdy toast zagryzać (choć tradycyjna gruzińska supra to stół uginający się od potraw). Toasty wygłasza się w ściśle określonej kolejności ("za ojczyznę", "za rodzinę", "za przyjaciół", "za kobiety" itd.) i ma do tego prawo jedynie tamada, czyli "głównodowodzący" spotkaniem, najczęściej najstarszy lub ewentualnie najbardziej szanowany mężczyzna w gronie biesiadników. Toasty najczęściej są długie i skomplikowane, a im dłuższa biesiada, tym bardziej wielowątkowe się one stają. Ale co ciekawe, choć Gruzini wina i czaczy sobie nie żałują, rzadko widuje się publicznie ludzi naprawdę "zalanych w trupa"- kwestia przyzwyczajenia, czy może zwyczaju rozciągania picia na długie wieczorne i nocne godziny?
A na koniec delikatne ostrzeżenie- w Gruzji funkcjonuje zjawisko nazwane przez nas "czacza ambush"... a polega to na tym, że pijący tubylcy z ogromną przyjemnością wciągają do swojej rozrywki cudzoziemców. Problem polega na tym, że nazywa się "na jednego", potem jest drugi, potem "Bog trojcu lubit", a później to już idzie z górki.... Ma to swój urok, ale pokonało niejednego mojego znajomego, nie mówiąc już o bardzo intensywnym "syndromie dnia następnego"!



środa, 22 maja 2013

W grocie Króla Gór

No dobrze, tak naprawdę to nie byliśmy w żadnej grocie, a w gigantycznej jaskini. Jednak wrażenie "królewskości" nasuwało się nieodparcie. Ale może po kolei.....
Już od jakiegoś czasu "czaiłam" się na obejrzenie jaskini Prometeusza (Prometheus Cave) znajdującej się kilkanaście kilometrów od Kutaisi, tuż za miejscowością Tskaltubo. I wreszcie wykorzystując wizytę znajomych jako bodziec do działania, udało mi się tam dotrzeć. Pierwsze wrażenie takie sobie, dużo betonu, śliskie mocno opadające w dól podłoże... ale po przejściu kilkudziesięciu metrów zaczyna się niesamowity bajowy świat nacieków i tworów skalnych. Wszystko uzupełnione jest kolorowymi światłami i lecącą z głośników muzyką klasyczną- nieco to kiczowate, ale w jakiś dziwny sposób pasuje. Całość trasy ciągnie się przez osiem ogromnych komór skalnych (jest ich znacznie więcej, ale reszta nie jest udostępniona zwiedzającym), przy czym każda kolejna olśniewa wymyślnymi kształtami. Na końcu trasy dla chętnych czekają łódki, którymi wypływa się z powrotem na światło dzienne, można też pokonać ten odcinek pieszo (koszt biletu do jaskini to 7 lari, łódki to kolejne 6). Całość zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie, nieporównywalnie większe od wcześniej zwiedzanej jaskini Sataplia (opisanej TUTAJ). 























 (zdjęcia z jaskini  udostępnił elmaciej-dzięki!)








Wizytę w jaskini Prometeusza można też połączyć z krótkim przystankiem w samym Tskaltubo, którego część przypomina nieco opuszczone miasta pokazywane w horrorach. W czasach ZSRR był to słynny i bardzo modny kurort z wodami leczniczymi, który szczycił się 22 ogromnymi kompleksami sanatoriów. Podczas wojen w latach 90-tych osiedlono tam tysiące uchodźców, z których część pozostała do dziś. Obecne podjęto próby przywrócenia miasteczku dawnej świetności, więc na tle szkieletów dawnych sanatoriów powstają powoli nowe hotele i restauracje, widać też prace prowadzone w dawnym parku zdrojowym.